Andrzej Ziemiański to uznana firma – jest przede wszystkim autorem uznanej Achai. Tym razem w moje ręce wpadła inna jego książka, Miecz Orientu. I teraz, po przeczytaniu jej całej, bardzo, ale to naprawdę bardzo żałuję…
Wydawałoby się, że dobrzy autorzy nie piszą złych książek, a przynajmniej nie piszą książek tragicznych. Nic bardziej mylnego – zwłaszcza po przeczytaniu tej „powieści”. Książka opowiada o losach Polaka, który uciekając przez obławą Ruskich (aczkolwiek nie za dużo nam wyjaśnia – czyżby nie przygotował sobie postaci?) trafia do zapomnianego przez Boga i najeźdźców obozu pracy… Jak się okazuje, iluzję utrzymuje jeden z więźniów, do spółki z dwoma, którzy udają strażników, ale po części sami więźniowie pomagają temu wszystkiemu działać… Sensu na stronicach tej książki nie należy szukać – po prostu go tam nie ma. Zakończenie jest równie rozczarowujące i nie wyjaśnia niczego.
Jeśli szukacie książki, którą bez najmniejszego żalu można przeznaczyć na opał w piecu – znaleźliście idealnego kandydata. Jeżeli chcecie dobrej lektury – pudło, szukać dalej. Ode mnie 1 na 10, chociaż z chęcią dałbym jeszcze niższą ocenę…